[ Pobierz całość w formacie PDF ]
.- Tak.- To dobrze, tak było w moim planie.- Teraz kolej na Malidę.On zna angielski.- Malida, Malida.- zaszeptał Kunk, przycichł.Po chwili, jakby nigdy nic nie było powiedziane o Malidzie, powiedział:- Powróci pan do zdrowia, powróci.Rozmawiałem z ordynatorem.Odpoczywaj, pan.Wszystko załatwimy.- Co załatwimy? - wpadłem w jego słowa.Kunk nie odpowiedział.Zamilkł.Odsapnął.Taki był jego zwyczaj, kiedy poczuł się zagubiony, przyłapany na czymś nie tak.Słyszałem jak haustem łapał powietrze.Usłyszałem.- Wie pan, ta Lusia, to niczego sobie kąsek - zmieniał temat.- Pewnie, pewnie, ale ja chciałem.- usłyszałem szurnięcie nogami.Znak, że odchodzi.Poczułem szelest przy prawej ręce.Żegnał się.- Proszę za mną do zmiany opatrunku i na badania - pielęgniarka prowadziła mnie ostrożnie.Siedziałem w ciemności.Kunk oddalił się.Nawet nie miałem sił krzyczeć, wrzeszczeć, sponiewierać kogoś lub zdemolować ścianę.Widziałem jednym okiem i to niewiele.To było widzenie szczątkowe.Podniosłem ręce, zakryłem twarz.Płakać.Usłyszałem za plecami:- Jest pan uratowany - to ordynator, suchy jak patyk jegomość, szczycący się mówieniem prawdy w oczy.- Uratowany?!?!- Następny atak i już nie widziałby pan ładnej dziewczyny.Ratowaliśmy pana i resztki widzenia.Wszystko jest dobrze.Po kolei podchodzili lekarze i patrzyli, patrzyli w oczy, które nie pragnęły widzieć otaczającego świata.Powoli, przygarbiony ciężki w nogach wlokłem się na salę.Zrozumiałem niewiele z wywodów ordynatora, że podobno bólu w oczach, tych gwałtownych napadów już nie będzie, że jeszcze podejmą, podejmą.a to oznacza, że szpital będzie często moim domem.Młoda pielęgniarka paplała coś bez sensu, zapewne były to jej zawodowe szczyty.Szukałem jej całej postaci, bioder nie mogłem ocenić.Rumiankowy zapach włosów wędrował za mną.Szukałem jej twarzy, oczu.Znalazłem.Blond włosy falowały od licznych szpitalnych przewiewów.Twarz widziałem, cofnąłem się do tyłu, kierując w dół spojrzenie, takie męskie odwieczne spojrzenie.- Niech pan patrzy mocniej w podłogę.Tutaj będzie silne światło.Nie wolno patrzeć panu wprost w światło.Tylko przez chwilę jestem pokorny i słucham rad pielęgniarki.Patrzę wprost przed siebie.Ani w lewo, ani w prawo, patrzę, jakbym miał na nowo osiemnaście lat.Nie uznaję rad, poleceń, rozkazów.Korytarz wiruje światłami.Światła biegną w moją stronę.Oczy mam wolne od opatrunku.Chcę patrzeć szczątkowo, widzieć światło, cienie, rozkołysane wdzięczne biodra kobiece, pragnę, aby kusił mnie świat potęgą swojego istnienia.- Co pan robi! Proszę patrzeć w dół! Na drugi raz założę opatrunki! Tutaj jest silne światło! Mówiłam! Proszę pana, proszę.Wpycha mnie do sali.Tutaj jest łagodne dzienne światło, pozbawione jaskrawości słońca.Okna są przesłonięte zasłonami.Miałem wrażenie, że światło z korytarza biegło za mną, cicho, bezszelestnie, ale wpychało się przez szczelinę w drzwiach.Może chciało mówić - wracaj do nas - nie wstępuj w królestwo nocy - szczątkowe widzenie - to początek królestwa nocy.Zwaliłem się jak kłoda na łóżko szpitalne.Cisza.Wkoło noc.I znowu ze szczeliny w drzwiach biegnie w moją stronę niczym krasnoludek snopeczek światła.Biorę go w dłonie.Trzymam.Nie ucieka.Przenika mnie i znika w moim wnętrzu.Czuję go.Niech mieszka jak najdłużej, stale.Jak wyjdę ze szpitala, będę witał własne jasne poranki codziennie, w sobie.Kunk nie pojawił się już.Raz w roku przysyła pozdrowienia.Nie czytam ich, są takie same jak tysiące czy miliony przesyłanych między ludźmi.Rzadko tam spotkać własne, od siebie, słowo.Ma już innego doradcę.Kunk rzeczywiście wszystko załatwił.On pozostał w królestwie dnia, a ja wstępuję w królestwo nocy.Tylko światełko mieszkające we mnie domaga się, abym był nadal obecny w pierwszym królestwie.I muszę przyznać, że to rada niezwykle trafna.Muszę z niej korzystać jak najdłużej.Renata Krzyżaniak”Każdemu wolno kochać”III nagroda (ex aequo) w kategorii prozy literackiejJuż prawie godzina minęła jak pociąg wyruszył ze stacji, a szczupła, jasnowłosa dziewczyna w przedziale wciąż siedziała nieruchomo, zapatrzona w okno.Nie było tam nic niezwykłego.Łąki z łaciatymi, powolnymi krowami, zielone lasy, jakieś zabudowania i krzątający się obok ludzie, pola z dojrzewającym zbożem - wszystko to, co zawsze ”Wielkopolanin” mijał na swej drodze, spiesznie podążając na południe.Później, przed Katowicami krajobraz się zmienił.Ale to był już końcowy etap podróży.Na razie złociste słońce i barwna przyroda cieszyły oczy dziewczyny.Sprawiała wrażenie tak zaabsorbowanej oglądanymi widokami, że w przedziale nie zwracano na nią uwagi.Ona jednak, wbrew pozorom, nie zapomniała o przysłowiowym ”bożym świecie”, dobrze orientując się, co robią jej towarzysze podróży.Prawym ramieniem wyczuwała co jakiś czas bezwładnie opadające ramię drzemiącego sąsiada, a dwie panie, siedzące obok niego, wytrwale obgadywały koleżanki z pracy.Miejsca po przeciwnej stronie zajmowali: młody człowiek w wojskowym mundurze, pochrapujący raz po raz i starsze małżeństwo, zajadające z apetytem przygotowany na drogę posiłek.Po przedziale rozchodził się zapach gotowanych jajek i mocno naczosnkowanej kiełbasy [ Pobierz całość w formacie PDF ]

  • zanotowane.pl
  • doc.pisz.pl
  • pdf.pisz.pl
  • luska.pev.pl
  •