[ Pobierz całość w formacie PDF ]
.Może nawet już w czasie długiej drogi powrotnej na Ziemię.Zaczniemy twierdzić, że to nie była nasza wina, że oni są tutaj równie winni.Ależ oczywiście!Nawet więcej.Ich wina jest większa niż nasza!Dlaczego nie wyleźli ze swoich nor, aby nas przegnać? Choćby gołymi rękami, jeśli nie mieli broni.Powinni znaleźć w sobie dość odwagi, aby wyjść i walczyć w obronie swojej ojczyzny, sztandaru, matek i dzieci!Zapewne z czasem zaczniemy tak mówić.Jest to normalna postawa, kiedy się chce usprawiedliwić przestępstwo.Jest to bardzo ludzkie.Na razie jednak jedyną naszą myślą jest nie patrzeć sobie w oczy.* * *Na opustoszałym marsjańskim lądowisku wisi na jednej z wież skafander wypchany trocinami ze skrzynek, w których przywieźliśmy nasze precyzyjne instrumenty.Trzeba powiedzieć, że zbierając się w drogę powrotną nie straciliśmy głowy całkowicie.Zabraliśmy ze sobą część najcenniejszego sprzętu.Jedynym niedoskonałym, prymitywnym instrumentem, jaki przywozimy z wyprawy, jest człowiek.Przekład: Lech JęczmykAndrzej CzechowskiWieczorne niebo— Dobry wieczór!Pani Ferguson drgnęła i podniosła oczy znad robótki.— Ach, to pani.Proszę, nich pani usiądzie.Mamy dziś piękny wieczór, prawda?— O, tak — powiedziała pani Pheltie.Usiadła na krześle naprzeciw pani Ferguson.— Pani ma przynajmniej zajęcie — westchnęła.— Nigdy nie potrafiłam nauczyć się robić na drutach.Mąż i Johnny wyjechali przed wieczorem, jestem sama w domu.To dziwne, ale już od roku nie pamiętam, żeby mąż był w domu wieczorem.Pani Ferguson uniosła brwi do góry.— On i Johnny — wyjaśniła śpiesznie pani Pheltie.— Odkąd ma nowy wóz, zawsze wieczorami wozi Johnny`ego do miasta.W dzień, oczywiście, nie ma czasu.— Tak — powiedziała pani Ferguson.— Zresztą, dawniej było tyle roboty — kontynuowała pani Pheltie.— A teraz, cóż, automaty.Wszystko robi się samo, można by pomyśleć, że te maszyny są żywe.Wystarczy powiedzieć jedno słowo.Po prostu wierzyć się nie chce.Dwa lata temu nawet nie pomyślałabym, że coś takiego jest możliwe.Pani Ferguson milczała.— Uważam, że rząd zrobił bardzo mądrze, że dogadał się wreszcie z Uranidami — rzekła pani Pheltie.— Mówiono o Nich tyle bzdur, a okazuje się, że nie są wcale straszni.Jeżeli chcą sprzedawać nam maszyny, tym lepiej dla nas.Cóż znaczy, że nie my produkujemy te rzeczy? Przecież płaci się Im nie złotem, ale zwyczajnym węglem.— Właśnie — powiedziała pani Ferguson.— Gdyby takie roboty były naszej produkcji, kosztowałyby sto razy więcej, nieprawdaż? Albo samochody; teraz kosztują tylko sto dolarów.I to jakie samochody! Mój mąż powiada, że jeżdżą po prostu same.Nawet w nocy.Pani Ferguson spojrzała w okno.— Mój mąż powinien już wrócić — powiedziała.— Nie mam pojęcia, co go zatrzymało.Miał wrócić przed ósmą.Och, niech pani popatrzy, pani Pheltie.Znowu Oni.Te okropne latające talerze.— Coraz ich więcej — rzekła pani Pheltie.— Prawda?Pani Ferguson przyznała, że tak.— Kiedyś, kilka lat temu, widziałam latający talerz — rzekła pani Pheltie — ale nikt nie chciał w to wierzyć.A teraz nie ma nocy, by nie pokazały się na niebie.Od czasu podpisania umowy.— Kiedy je widzę — rzekła pani Ferguson — mam takie dziwne uczucie.— Ja również — podchwyciła pani Pheltie.— Oni ciągle na nas patrzą.Jak gdyby nas obserwowali.Nie można wyjść na ulicę wieczorem, żeby kilka tych świateł nie zawisło nad tobą.Oni są wszędzie.Chyba tylko pod ziemią moim się przed nimi ukryć.Ale po co?— Na szczęście nie trzeba — powiedziała pani Ferguson.Chwila milczenia.— Jakie to dziwne — powiedziała pani Pheltie.— Co takiego? — ocknęła się pani Ferguson.— No, Oni, Uranidzi.— Niedawno były Ich fotografie.W „Life”.Wyglądają po prostu okropnie.— Johnny się Nimi bardzo interesuje — z dumą oznajmiła pani Pheltie.— Przyniósł do domu książkę „Uranidzi” i musiałam ją całą przeczytać.Ale w ogóle niewiele o Nich wiadomo.— Skąd Oni przylecieli?— Nie wiem — powiedziała pani Pheltie niepewnie.— Johnny mówi, że z jakiejś gwiazdy.Z daleka.Pani Ferguson wzdrygnęła się.— Te Ich macki.Wyglądają niesamowicie.Nie mogę przyzwyczaić się do myśli, że Oni są ludźmi.— Ba — powiedziała pani Pheltie.— Są znacznie mądrzejsi od ludzi.— No, tak.Oczywiście.— Ich maszyny są niezwykłe — przyznała pani Pheltie.Johnny zaglądał do silnika samochodu, zresztą wbrew instrukcji, i mówi, że tam są zupełnie inne urządzenia.Niczego nie mógł zrozumieć.Gdy dotknął jednej rurki, oparzył sobie palec.Pani Ferguson ożywiła się.— Albo Pomocnicy — rzekła.— Te Ich najnowsze automaty, po piętnaście dolarów.Umieją prawie wszystko i są bardzo inteligentne.Nigdy nie miałam tak pojętnej służącej.Ale ich wygląd! Jak ogromne kraby.Myślę, że mogliby wyprodukować model podobniejszy do człowieka.— Ale kupiła pani?— Tak.To przecież naprawdę niedrogie.— Ja również.Po chwili milczenia odezwała się pani Pheltie:— Niedawno zamknięto fabrykę w Monthrole.Mój kuzyn Slick pracował w tej fabryce.Dostaje teraz od rządu dwieście pięćdziesiąt dolarów miesięcznie.To całkiem ładna sumka, ale gdyby był zwykłym robotnikiem, miałby tylko sto pięćdziesiąt dolarów.— To także wystarczy.— No, owszem.— Trudno — rzekła pani Ferguson.— Muszą zamykać fabryki.Kto będzie kupował nasze wyroby? Nawet Ameryka Łacińska nie zechce, odkąd już tam jest misja Uranidów.— Mąż mówi, że tylko przemysł zbrojeniowy pracuje normalnie.— Och — rzekła pani Ferguson.— Jak zwykle.— Ale Uranidzi nie chcą nam sprzedawać broni.Ja myślę, że to dobrze, ale mój kuzyn George upiera się, że Ziemia przez to nie jest Ich równym partnerem.Uważa, że to niesprawiedliwe z Ich strony.— On jest pułkownikiem, prawda?— Tak.Znowu zapadło milczenie.Pani Ferguson wydawała się całkowicie zaabsorbowana robotą na drutach.Na korytarzu rozległ się odgłos stąpania.— Kto to?— Och, nikt — powiedziała pani Ferguson.— Pomocnik.Czasami włóczy się po różnych miejscach, kiedy nie ma nic do roboty.Wydaje się, że jest ciekawy.Zupełnie jak żywy.— To niesamowite — rzekła pani Pheltie.— U mnie jest zupełnie tak samo.Automatyczne lodówki włóczą się po domu.Pomocnik manipuluje radiem.Samochód sam jeździ dokoła podwórza [ Pobierz całość w formacie PDF ]

  • zanotowane.pl
  • doc.pisz.pl
  • pdf.pisz.pl
  • luska.pev.pl
  •