[ Pobierz całość w formacie PDF ]
.— Mam problem… — próżno szukał dalszych słów.Ksiądz przysiadł na skraju pierwszej z ławek.— Wstań — wskazał miejsce naprzeciwko — kolana lepiej zostaw do rozmowy z Bogiem.Poczuł pod palcami chropowatość oparcia i twarde drewno.To go nieco uspokoiło.— Świat wariuje — uniósł dłoń.— Nie, nie zapytam, co ksiądz myśli o tych wszystkich znakach.Co innego mnie gnębi.Usta księdza, zamknięte w sieci zmarszczek, milczały.Tylko oczy błysnęły żywiej, jak zwykle lepiej odsłaniając duszę.— Proszę księdza.W tym roku zmarła droga mi osoba — czuł, że ledwo panuje nad głosem.— Czy teraz, czy gdyby rzeczywiście miał nastąpić koniec świata, rzeczywiście spotkałbym ją?Przyszło mu do głowy, że się wygłupił, lecz myśl zniknęła, zanim do końca zdążyła wykiełkować.W ciszy deszcz delikatnie bębnił o dach kościoła, dźwięk spływał z wysoka sprawiając, że po raz pierwszy tego dnia przestały mu drżeć ręce.— Jeśli obydwoje byliście prawi, spotkacie się.Tak mówi Pismo.Odetchnął głęboko.Miał wrażenie, że księdzu należy się choć słowo wyjaśnienia.— Ona nie była moją żoną, ale bardzo się kochaliśmy — opuścił głowę.— Nie zdążyliśmy się pobrać, jeszcze studiowała.Ksiądz uśmiechnął się z nie znaną Michałowi dobrocią.— Bóg jest wyrozumiałością i miłością, pamiętaj.To największa tajemnica naszej wiary.Nie wstydził się łez płynących po policzkach.Ponownie przyklęknął pośrodku pustego kościoła.— Chciałem… — wyszeptał i dodał głośniej.— Chciałem się wyspowiadać.Ksiądz bez słowa narzucił na ramiona stułę i przeżegnał się.— Mów, Bóg cię wysłucha.Po kwadransie, gdy szum deszczu przycichł, obydwaj wstali i podeszli do ołtarza przykrytego białym obrusem.Z pochyloną głową czekał, aż otworzy się tabernakulum, a ksiądz położy na języku opłatek hostii.Potem pogrążył się w modlitwie, znajdując ukojenie w słowach znanych od dzieciństwa, lecz teraz jakby na nowo smakowanych.Gdy skończył i wolno ruszył do wyjścia, raz jeszcze usłyszał kapłana.— Jak ty, nie wiem, co się dzieje, ale pamiętaj, szatan to książę iluzji.Pamiętaj.Postać w sutannie wróciła do układania kwiatów w wazonach.— Książę iluzji — powtórzył Michał, położywszy dłoń na klamce i wzdrygnął się.Na zewnątrz przywitały go zalane deszczem podwórze, zimny wiatr i samotny pies biegnący wzdłuż ogrodzenia.Jak z obrazów Utrilla.Zaciągnął wyżej ekler kurtki i omijając kałuże, pobiegł do wozu.Włączył silnik i chwilę obserwował, jak nawiew radzi sobie z zaparowaniem.Czuł się wolny i swobodny.Nie potrzebował myśli ani słów, aby to wyrazić.Czuł to.Wrzucił bieg i samochód potoczył się na drogę.Szare popołudnie kończyło się, przechodząc w szary wieczór.Pod mglistym baldachimem wysokich sosen leżało ciemne, wilgotne igliwie.Ale godził się z tym, godził się z całym światem.Przymknął oczy i pewniej zacisnął palce na kierownicy.Uderzenie było silne.Wóz zatańczył na mokrym asfalcie, i zanim go opanował, każdy ruch kierownicy odbił się w żołądku mdlącym osłabieniem.Drugie uderzenie w zderzak było słabsze, za to ujrzał twarze napastników.Gówniarze, pijani jak bąki, śmiali się i wylewali na niego rynsztok słów.Ich nowiutki mercedes gnał lewym pasem, a wykrzywione chorobliwą nienawiścią pyski mówiły, że nikt im nie podskoczy.Próbował zwolnić, lecz powtórzyli jego manewr, waląc tym razem całym bokiem wozu.Poczuł w ustach smak krwi.Nie znał ich, ani oni jego — zwykłe, małe sukinsyny, pragnące w pijanym widzie wysłać go do kostnicy.Las uciekał po bokach szarymi smugami.Próbował zapalić reflektory, lecz lewy, najwyraźniej rozbity, nie zadziałał.Bał się zatrzymać i stanąć twarzą w twarz z ich nienawiścią.Raptem, w ułamku sekundy, spoza zakrętu wyskoczyły długie światła potężnego TIR–a.Michał przykleił się do pobocza, usiłując zostawić im miejsce.Ryk klaksonów, kątem oka dojrzał znak drogowy, którego słupek mijał o centymetry.Wizgot powietrza rozpruwanego masą ciężarówki, zdezorientowane twarze gówniarzy… skręcił ostro kierownicą i wziął zasłonięty krzakami zakręt.Oni nie zdążyli.Mercedes, kosząc barierę, wyleciał z drogi, odbił się od pnia i z łoskotem wylądował na rosłym drzewie.Michał z trudem opanował wóz i wyhamowawszy na poboczu wyskoczył na drogę.Stanął.Uszy poraziła cisza, jedynie w oddali milkło echo wściekłego klaksonu ciężarówki.Drobny kapuśniaczek zraszał twarz wilgotną wysypką.Rozcierając ją rękawem, ruszył na miejsce kraksy.Faceci nie mieli prawa wyjść z niej cało.Maska wozu prawie że miłośnie oplotła drzewo, a spomiędzy powyginanych blach ściekała na igliwie ciemna posoka.Paliwo, pomyślał i ruszył biegiem w stronę na wpół wyrwanych drzwiczek [ Pobierz całość w formacie PDF ]

  • zanotowane.pl
  • doc.pisz.pl
  • pdf.pisz.pl
  • luska.pev.pl
  •