[ Pobierz całość w formacie PDF ]
.Na pierwszy rzut oka wydaje się to zupełnie naturalne.Byliśmy tuż obok, jakże można nie odwiedzić.Ale w Kosmosie obowiązują pewne obliczenia.Wszystko zależy od paliwa.Na Ziemi paliwo określa liczbę możliwych do przebycia kilometrów — w Kosmosie tylko szybkość.Zużywa się paliwo nie cały czas — tylko przy nabieraniu rozpędu i hamowaniu.Zabiera się zwykle zapas na dwa rozpędy i dwa hamowania.Zbliżyć się do drugiej Infry oznaczało opóźnić powrót o trzy, cztery lata.Nie mieliśmy chęci przedłużać lat podróży, ale gdy się poświęciło trzydzieści lat, to trudno żałować jeszcze trzech.Nikt nie chciał odwrócić się plecami do niezbadanego świata.Niemal cały rok wlekliśmy się pomalutku od Infry A do Infry B.I znów czarna plamka urosła, przekształciła się w czarny jak węgiel krąg.Znów zahamowaliśmy, przekształciliśmy się w satelitę, posłaliśmy w mrok automatycznego zwiadowcę.Widać gołym okiem — tym razem mrok nie jest głuchy.Częste błyskawice — a więc burze w atmosferze.Na ekranie widać zarysy chmur.Automat zakomunikował drogą radiową — temperatura powietrza plus dwadzieścia cztery.Możliwe, że stąd wynikł błąd astronomów — pomylili promienie tamtej, zlodowaciałej Infry i tej, burzliwej.Wypadło średnio plus dziesięć — blisko prawdy.Ale nie uwzględniliśmy czegoś w obliczeniach — nasza rakieta zwiadowcza nie wróciła, widocznie utonęła.W ostatniej chwili zobaczyliśmy na ekranie telewizora powierzchnię wody, pochyłe, strome fale.Wysłaliśmy drugą rakietę.Ta obleciała Infrę parę razy dookoła.Widzieliśmy chmury, widzieliśmy deszcz — nie padający ukośnie, jak na Ziemi, tylko prostopadle — przecież nawet krople na tej Infrze są cięższe.Zobaczyliśmy znowu fale.Wszędzie morze, tylko morze, ani jednej wysepki.Ocean na równiku, ocean na biegunach.Żadnych lodów.To zrozumiałe: na Infrze ciepło płynie z głębi i klimat jest wszędzie jednakowy — na biegunach wcale nie jest zimniej.Ani lądów, ani wysp, choćby jeden wierzchołek wulkanu.Ocean, ocean, tylko, jedynie ocean.Ileż niespodzianek kryje się w Kosmosie — niesłusznie mówią, że monotonia i nuda.Na co liczyliśmy? Że na Infrach, tak samo jak na Ziemi, są oceany i lądy.Istoty rozumne, rzecz prosta, mogą rozwijać się tylko na lądzie.Ocean mieliśmy zamiar badać — ale tylko z brzegu — przybliżyć się, spuścić niewielką batysferę.Nasz statek kosmiczny był przystosowany do wylądowania tylko stałym gruncie.6I oto czarny krąg płynie wśród pereł gwiazd — matowy talerz z zamglonymi krawędziami.Na jednym krańcu gwiazdy bledną, żeby za pół godziny odrodzić się na drugim.Znane konstelacje — tylko tutaj są wyraźniejsze i tworzą nowe, skomplikowane wzory.W jednej z nich — gwiazda ponad normę, to nasze kochane Słońce.Lecz my nie patrzył my na Słońce, nie podziwiamy haftów gwiazd.Nasze spojrzenia są przykute do ciemnego kręgu, chociaż w jego absolutnej czerni nie można nic rozróżnić — ani gołym okiem, ani przez teleskop.— No więc jak? — pyta Dziadek Czaruszyn.— Odlatujemy?To pytanie pada już po raz setny czy tysiączny.Tak, trzeba będzie wracać, nic nie wymyślimy.Debatowaliśmy na wszystkie strony — nic z tego nie wynika.Trzeba będzie; wracać, bez żadnego właściwie rezultatu.— Pozostaje tylko jedno wyjście — mówi Dziadek.Spoglądamy na kierownika ze zdziwieniem.Aisza pierwsza odgaduje, o co chodzi.— W żadnym wypadku! — krzyczy.— Chce pan spuścić się w batysferze?Poruszyliśmy się gwałtownie.Spuścić się w batysferze można, ale pytanie, jak wrócić.Automatyczny zwiadowca nie potrafi wznieść się w górę.Batysfera zostanie tam na wieki… i człowiek wewnątrz niej.— Nie możemy do tego dopuścić — powtarza Aisza.Dziadek odpowiada wzruszając ramionami:— Pani, Aiszo, jest przesiąknięta lekarskimi przesądami.Wydaje się pani, że człowiek ma prawo umrzeć tylko na skutek ciężkiej choroby.My, kosmonauci, mamy inny rachunek życia.Mierzymy je według czynów, nie według lat.— Ale po co to? — mówi Rachim.— Trzeba zbadać dokładnie.Wrócić na Ziemię, złożyć sprawozdanie.Następna wyprawa przygotuje, się odpowiednio i zbada dno…— Następna? Kiedy? Za trzydzieści lat?Tolek Warencow wstał, chciał zaproponować swoją kandydaturę.Hala pociągnęła go za rękaw.Nalegałem, aby wysłano mnie.— Decyzja zapadła — powiedział Dziadek.— Nie traćmy czasu na przelewanie z próżnego w puste.Rozkazuję zacząć przygotowania do spuszczenia batysfery.7Robiliśmy ostatnie przygotowania, ale wciąż jeszcze nie mogliśmy uwierzyć.Nadszedł wieczór przed odlotem.Stary kapitan kazał urządzić pożegnalną kolację, sam ułożył jadłospis.Obejrzeliśmy nasz archiwalny film „Na ulicach Moskwy”.Potem słuchaliśmy „Dziewiątej Symfonii” Beethovena.Dziadek lubił ją, bo jest burzliwa, wzywa do walki.Piliśmy szampana.Potem śpiewaliśmy nasz hymn kosmiczny.Nie wiadomo, kto go ułożył:A potrzeba być może wieczności.By się wedrzeć w głąb nieskończoności.I kapitan gdzieś po drodzePowie „Żegnaj” swej załodze,przy sterze stanie druga zmiana…Aisza i Hala płakały.A ja się trochę upiłem i zapytałem: „Czy pan się naprawdę nie boi, Dziadku?”.A Czaruszyn odpowiedział: „Radiuszu drogi, bardzo się boję.A najwięcej się lękam, że to wszystko może być nadaremne.Że nie zobaczę nic prócz czarnej wody…” Chwyciłem go za ręce: „Dziadku drogi, to prawda, to może być nadaremne.Niech pan odwoła rozkaz!”8I oto jest nas tylko pięcioro.W milczeniu, z zaciśniętymi wargami stoimy przed głośnikiem radiowym.Rozlegają się w nim przeciągłe gwizdy, trzaski, świsty, wycie.Atmosfera Infry jest naładowana elektrycznością, co chwila są zakłócenia w odbiorze.Wreszcie przez szum zakłóceń przedziera się spokojny głos Czaruszyna.Nasz Dziadek jest z nami! W kabinie rozbrzmiewa jego znajomy, zachrypnięty bas [ Pobierz całość w formacie PDF ]

  • zanotowane.pl
  • doc.pisz.pl
  • pdf.pisz.pl
  • luska.pev.pl
  •