[ Pobierz całość w formacie PDF ]
.Gdy jednak następnego ranka skierowaliśmy tam nasze lornetki, zobaczyliśmy góry, oświetlone promieniami porannego słońca.Można było odróżnić dokładnie poszczególne szczyty i stwierdzić z całą pewnością, że jest to ląd, ciągnący się w przedłużeniu Ziemi Wiktorii w kierunku południowo-wschodnim od lodowca Beardmore.Znajdowaliśmy się już tylko około czterystu kilometrów na wschód od wspomnianego lodowca.Należało więc w dalszym ciągu posuwać się prosto na południe.Wieczorem 9 listopada osiągnęliśmy, licząc według przebytej drogi, 83° S.Następnego dnia pomiar wysokości słońca w południe wykazał 83° 1' S.Założony tutaj skład zawierał żywność na cztery dni dla pięciu ludzi i dwunastu psów.Kopiec zbudowany został z twardych bloków śniegu, ułożonych w sześcian o boku długości dwa metry.Na szczycie zatknęliśmy dużą flagę.Tego samego dnia wydarzył się niezwykły wypadek: uciekły nam trzy psy i — kierując się naszymi śladami — pobiegły na północ.Byli to ulubieńcy Lussy, którzy postanowili odnaleźć ukochaną.Ucieczka ta oznaczała wielką stratę, szczególnie dla Bjaalanda, do którego zaprzęgu należeli zbiegowie.Były to doskonałe psy, jedne z najlepszych, jakie mieliśmy.Hanssen musiał teraz oddać jednego ze swego zaprzęgu Bjaalandowi.Nie jechało im się obecnie tak lekko jak poprzednio, ale mimo wszystko jakoś dawali sobie radę.11 listopada można już było wyraźnie zaobserwować łańcuch górski, ciągnący się po prawej ręce z południa ku zachodowi.Zbliżaliśmy się znacznie do lądu i z każdym dniem rozróżnialiśmy więcej szczegółów.Potężne wierchy, jeden wyższy i dzikszy od drugiego, wznosiły się do wysokości pięciu tysięcy metrów.Uderzyły nas ogromne nagie ściany tych gór.Spodziewaliśmy się tam znacznie grubszej pokrywy śnieżnej.Góra Fridtjöfa Nansena[22] była wprost ezarnobłękitna; tylko w wyższej części pokrywała ją wielka czapa śnieżna.Dalej na południe wznosiła się Góra Pedro Chistophersena, bardziej od poprzedniej ośnieżona.Jednak jej długi, rozwidlony wierzchołek był również w znacznej części nagi.Jeszcze dalej na południe wznosiły się szczyty: Alice Wedel-Jarlsberg, Alice Gade i Ruth Gade — wszystkie trzy pokryte całkowicie śniegiem.Nie widziałem nigdy piękniejszego i bardziej dzikiego krajobrazu.Już z tej odległości można było jednak dostrzec wiele miejsc nadających się do podejścia.Na przykład lodowiec Liv powinien bez wątpienia umożliwić dobre, równomierne podejście, leżał on jednak za daleko na północ.Lodowiec ten był potwornie wielki i zasługiwał na bliższe zbadanie.Okolice Góry Księcia Olafa nie wyglądały tak zachęcająco, zresztą i ona leżała zbyt daleko na północ.Za to wprost na południe, nieco tylko ku zachodowi, widać było podejście, wyglądające na bardzo dobre.Wydawało się, że góry sąsiadujące bezpośrednio z barierą nie powinny nastręczać poważniejszych trudności.Trudno było jednak przewidzieć, co znajdzie się jeszcze pomiędzy szczytami Pedro Christophersena i Fridtjöfa Nansena.13 listopada osiągnęliśmy 84° S.Tego dnia zrobiliśmy ciekawe odkrycie, mianowicie zauważyliśmy łańcuch górski, ciągnący się na wschodzie.O ile można było ocenić z tego miejsca, góry te łączyły się z górami Ziemi Wiktorii, tworząc w miejscu połączenia głęboką zatokę.Zatoka ta leżała na południu, w tym samym kierunku wiodła nasza droga.W składzie na 84° S pozostawiliśmy, oprócz zwykłych zapasów na cztery dni dla pięciu ludzi i dwunastu psów, siedemnastolitrowy zbiornik z naftą.Zapałek mieliśmy bardzo dużo i mogliśmy zostawiać je we wszystkich składach.Bariera lodowa była nadal zupełnie płaska, a warunki terenowe wprost wymarzone.Sądziliśmy, że co każdy stopień szerokości geograficznej psy będą potrzebowały jednego dnia wypoczynku, ale ta przezorność okazała się przesadna.Wyglądało na to, że nasze psy nigdy nie potrafią się zmęczyć.Niektóre miały początkowo tendencję do ranienia sobie łap, obecnie jednak zupełnie wydobrzały.Psom nie tylko nie ubywało sił, ale z każdym dniem wyglądały silniej i bardziej sprężyście.I one dostrzegły obecnie ląd.Szczególnie przypadła im do gustu niebiesko czarna Góra Nansena.Hanssen miał w tym czasie częste kłopoty z utrzymaniem psów na właściwej trasie.Nie zatrzymując się dłużej, już następnego dnia opuściliśmy 84° S i posuwaliśmy się nadal w kierunku zaobserwowanej zatoki.Tego dnia przebyliśmy wśród gęstej mgły trzydzieści siedem kilometrów.Lądu nie było widać, z trudem, prawie na oślep posuwaliśmy się naprzód.Nie pozostawało nic innego, jak liczyć na rychłe nadejście lepszej pogody.Poprzedniego dnia słyszeliśmy huk lodów.Na razie hałas ten nie zasługiwał na uwagę.Można go było porównać z ogniem karabinowym — to tu, to tam pary wystrzałów.Cięższy kaliber nie wszedł jeszcze do akcji.Nie zwróciliśmy na te odgłosy zbytniej uwagi, ale rano słyszałem, jak jeden z towarzyszy prawił:— Miałem wrażenie, że ktoś rąbnął mnie w łeb.Wiedziałem jednak, że nie wyrwało go to ze snu, bo właśnie ostatniej nocy swym chrapaniem omal nie wypłoszył wszystkich z namiotu.Tego dnia napotkaliśmy też świeżo powstałe szczeliny.Większość z nich miała zaledwie około trzech centymetrów szerokości.Te zmiany musiał spowodować jeden z mniejszych lodowców, spływających z pobliskich gór.Następnego wieczora jednak zapanował wokół nas spokój.15 listopada posunęliśmy się znacznie naprzód, zbliżając się szybko do lądu.Łańcuch górski na wschodzie zdawał się teraz odchylać na północny wschód.Droga przez góry, na którą zdecydowaliśmy się już dość dawno, wymagała małego zboczenia na południowy zachód; było ono jednak tak nieznaczne, że wynikającego stąd nałożenia drogi można było w ogóle nie brać pod uwagę.Natomiast widoczna na południu zatoka wyglądała bardzo niepokojąco — można się było obawiać w tej stronie poważnych trudności.Następnego dnia krajobraz przybrał zupełnie nowy charakter.Płaszczyzna lodowa wyglądała tak, jak gdyby staczała się na nią wielka masa, spiętrzona i sfałdowana.W zagłębieniach pomiędzy falistymi wzniesieniami napotykaliśmy teren niezwykle poszarpany.Te straszliwe szczeliny i przepaście uniemożliwiłyby nam przejście, gdyby nie to, że były zasypane śniegiem.Dzięki temu przebywaliśmy je bez trudności.Tego dnia, a było to 16 listopada, osiągnęliśmy 85° S i rozbiliśmy obóz na grzbiecie wysokiej fałdy.Zagłębienie, które mieliśmy przebyć nazajutrz, było dość szerokie, z przeciwległej zaś strony teren wznosił się silnie ku górze.Na zachodzie, w kierunku najbliższego lądu, sfałdowania były tak wysokie, że zasłaniały nawet część gór.Po południu zbudowaliśmy — jak zwykle — skład żywności, a następnego dnia ruszyliśmy dalej.Mieliśmy teraz przed sobą — jak to można było zaobserwować już z naszego obozu — rozległe faliste wzniesienie.Pod wpływem palących promieni słonecznych podczas wspinania się zrobiło się nam nieznośnie gorąco, choć różnica wysokości wynosiła według barometru nie więcej jak sto metrów.Po drugiej stronie wzgórza lodowiec był początkowo zupełnie płaski, już z daleka jednak widzieliśmy, że jest silnie popękany.„Trzeba się będzie teraz dobrze nagłowić, aby dotrzeć do lądu" — pomyślałem sobie.Byłoby to zupełnie naturalne, gdyby bariera — niejako wklinowana w ląd — okazała się mocno popękana.Tymczasem zniszczenia, jakie tu zastaliśmy, ograniczyły się jedynie do kilku wielkich starych szczelin, częściowo napełnionych śniegiem i łatwych do ominięcia [ Pobierz całość w formacie PDF ]

  • zanotowane.pl
  • doc.pisz.pl
  • pdf.pisz.pl
  • luska.pev.pl
  •