[ Pobierz całość w formacie PDF ]
.Tu¿ za ni¹ wy³y ¿a³oœnie filtry, zmagaj¹ce siê z naporemzapylonego powie­trza.Przez otwarte drzwi spogl¹da³a na ziemiê.Bo tam, nakamieniach, le¿a³ jej ojciec.Le¿a³ na plecach, twarz¹ ku nie­bu.Matkadowlok³a go jakimœ cudem ze statku a¿ tutaj.Ojciec mia³ coœ na twarzy.Coœ p³askiego, mocno porysowanego siatk¹ ¿y³, z pajê­czymi, chitynowatymiodnó¿ami.To coœ mia³o te¿ d³ugi, sil­nie umiêœniony ogon, który owinê³o wokó³szyi ojca os³oniê­tej ko³nierzem skafandra.Najbardziej przypomina³o chybazmutowanego kraba z rozmiêk³ym pancerzem.Jego odw³ok unosi³ siê i opada³,unosi³ siê i opada³, pulsowa³ rytmicznie jak mechaniczna pompa.Jak maszyna.Ztym, ¿e to nie by³a maszyna.Nie ulega³o najmniejszej w¹tpliwoœci, ¿e owo coœby³o ¿ywe, ohydnie, obrzydliwie ¿ywe.Newt znów zaczê³a krzyczeæ i tym razem d³ugo nie prze­stawa³a.3.Gdyby nie be³kotliwy jazgot lej¹cy siê ze œciennego ekranu, w mieszkaniu by³obyzupe³nie cicho.Ripley nañ nie zwa¿a³a.Ca³¹ uwagê skupi³a na wst¹¿eczce dymuunosz¹cej siê z beznikotynowego papierosa.W nieruchomym powietrzu dym rysowa³mgliste leniwe wzorki.Chocia¿ by³o ju¿ póŸne popo³udnie, jak dot¹d zdo³a³a unikn¹æ spojrzenia wlustro.Mo¿e to i lepiej, bo wymizerowana twarz, jak¹ by w nim ujrza³a,zaniedbany strój i roz­czochrane w³osy dobi³yby j¹ jeszcze bardziej.Pokój te¿nie wygl¹da³ lepiej.Tu i tam jakaœ ozdóbka i.nic wiêcej.Gdy­by nie one,mieszka³aby w iœcie spartañskich warunkach.Inna kobieta nazwa³aby te drobiazgiosobistymi, lecz nie Ripley.To zreszt¹ ca³kiem zrozumia³e.Ripley prze¿y³awszystko, co niegdyœ mo¿na by³o okreœliæ mianem „drobiaz­gu osobistego".Wzlewie piêtrzy³a siê sterta brudnych talerzy, chocia¿ tu¿ pod nim sta³a pustazmywarka do naczyñ.Ripley mia³a na sobie szlafrok, który starza³ siê równie szybko jak jegow³aœcicielka.W sypialni obok, w nogach materaca, le¿a³ bez³adny stos koców iprzeœcierade³.Po kuchni grasowa³ Jones, szuka³ czegoœ do zjedzenia.Ale zregu³y niczego nie znajdowa³.Mimo celowego braku wspó³pracy ze strony lokatorakuchnia dba³a sama o siebie i zachowywa³a w miarê antyseptyczne warunki.- Hej, Bob! - nudzi³ be³kotliwie ekran.- S³ysza³em, ¿e opuszczasz Ziemiê wrazz rodzin¹, ¿e wybierasz siê do jednej z naszych kolonii!- To najlepsza decyzja, jak¹ kiedykolwiek podj¹³em, Phil - odpar³o nierealne,g³upkowato uœmiechniête indywi­duum z s¹siedniej œciany.- Na tym dziewiczymœwiecie za­czniemy nowe, wspania³e ¿ycie.Nie ma tam przestêpstw, nie mabezrobocia.Ripley s³ucha³a glêdzenia jednym uchem.Durna komedyjka zatwierdzona przezw³adze, stwierdzi³a z gorzk¹ iro­ni¹.A tych dwóch nieprzekonywaj¹cych palantówmieszka sobie gdzieœ w Zielonym Krêgu, na wschodnim wybrze¿u, pewnie w jednym ztych nadmorskich osiedli na Cape Cod, ko³o Martha's Vineyard albo Hilton Head,albo w jakimœ innym nie zanieczyszczonym, horrendalnie drogim sanktua­rium dlabogatych snobów, dla tych nielicznych wybrañców losu, którzy pos³usznieodgrywali swoje role, którzy zgarnia­li za to ciê¿ki szmal, którzy umielitañczyæ.- „Tak jest, proszê pana, ju¿ siê robi!" - gdy wielkopañscy szefowieolbrzymich korporacji pstryknêli tylko palcami.Nie dla niej ch³odne górskiewiatry.Ona mieszka³a w Miejskim Okrêgu Wewnêtrznym i mia³a szczêœcie, ¿e dalijej a¿ tak hojn¹ ja³­mu¿nê.Nied³ugo coœ sobie znajdzie, na pewno.Jakiœ czas bêd¹ jej pilnowaæ, ¿eby zadu¿o nie gada³a, ¿eby siê trochê uspo­koi³a.PóŸniej z przyjemnoœci¹ j¹przekwalifikuj¹ i dadz¹ in­n¹ robotê.Po czym bez przykroœci o Ripley zapomn¹.I faj­nie! Bo Ripley nie chcia³a mieæ z Towarzystwem nic wspól­nego, tak samojak Towarzystwo z ni¹.Gdyby tylko nie zawiesili jej licencji, dawno by ju¿ jej tu nie by³o.Zadzwoni³ dzwonek.Ostro, gwa³townie.Przywo³a³ j¹ do rzeczywistoœci.Jonesuniós³ tylko ³eb, spojrza³, zamiaucza³ i potruchta³ do ³azienki.Nie znosi³obcych.Tak, Jones zawsze by³ m¹drym kotem.Od³o¿y³a papierosa (bez œrodków rakotwórczych, bez nikotyny, bez tytoniu -ca³kowicie nieszkodliwy dla zdro­wia; tak przynajmniej g³osi³ napis na pude³ku)i podesz³a do drzwi.Nie zawraca³a sobie g³owy wygl¹daniem przez juda­sza.Dom,w którym mieszka³a, by³ strze¿ony jak forteca, Zreszt¹, po ostatnichdoœwiadczeniach, w ziemskich mia­stach trudno by³o o coœ, co by j¹ mog³oprzestraszyæ.Za progiem sta³ Carter Burke.Jak zawsze uœmiecha³ siê tym swoimprzepraszaj¹cym uœmiechem.Obok Burke'a sta³ mê¿czyzna nieco m³odszy, z wygl¹dubardziej oficjalny, ubrany w czarny, pozbawiony wszelkich ozdób mundur ofi­ceraKolonialnej Piechoty Morskiej.- Czeœæ, Ripley - rzuci³ Burkê i wskaza³ swego towa­rzysza.- To jest porucznikGorman z Kolonialnej.Trzasnê³a drzwiami, nie pozwalaj¹c mu dokoñczyæ.Odwróci³a siê, ¿eby odejœæ,ale zapomnia³a wy³¹czyæ g³oœnik w korytarzu.Z ukrytej membrany doszed³ j¹ g³osBurke'a.- Ripley, musimy pogadaæ.- Nie, wcale nie musimy.Spadaj, Burke.I zabierz z so­b¹ swego przyjaciela.- Nie mogê.To wa¿na sprawa.- Ale nie dla mnie.Dla mnie ju¿ nic nie jest wa¿ne.Burke zamilk³, ale czu³a,¿e wci¹¿ tam tkwi.Tak ³atwo siê nie podda, na tyle go zna³a.PrzedstawicielTowarzystwa nie nale¿a³ do ludzi nachalnych, ale umia³ znakomicieper­traktowaæ.Jak siê okaza³o, pertraktowaæ nawet nie musia³.Wypowiedzia³ tylko jedn¹kwestiê i ju¿ Ripley mia³.- Straciliœmy kontakt z Acheronem.Jakby ziemia siê pod ni¹ zapad³a.Próbowa³a rozwa¿yæ wszelkie implikacjep³yn¹ce z tego, co tak nieoczekiwanie us³ysza³a.Czy¿by nieoczekiwanie.?Chyba jednak nie ca³­kiem.Waha³a siê jeszcze chwilê, póŸniej otworzy³a drzwi.Nie, to nie podstêp.Tyle przynajmniej mog³a wyczytaæ z wyrazu twarzy Burke'a.Gorman spogl¹da³ to na ni¹, to na kolegê.Tamci nie zwracali na niego uwagi iczu³ siê tro­chê niezrêcznie, choæ próbowa³ tego po sobie nie okazywaæ.Ripley zrobi³a im przejœcie.- Proszê.Burke obrzuci³ wzrokiem pokój i na szczêœcie powstrzy­ma³ siê od idiotycznychkomentarzy w rodzaju „³adnie tu u ciebie", bo ³adnie u niej by³o jak nazapuszczonym strychu.Nie skomplementowa³ jej te¿ wyszukanym: „œwietniewygl¹dasz", gdy¿ i to mija³oby siê z prawd¹.Szanowa³a go za têwstrzemiêŸliwoœæ.Gestem rêki wskaza³a stó³.- Podaæ wam coœ? Kawy? Herbaty? Czegoœ z b¹belka­mi?- Poproszê kawê, jeœli mo¿na - odpar³ Burke; Gor­man skin¹³ lekko g³ow¹.Wesz³a do kuchni i wcisn¹wszy kilka przycisków, nasta­wi³a ekspres.Kiedysyntetyzator zacz¹³ bulgotaæ, wróci³a do pokoju.- Nie musia³eœ sprowadzaæ piechoty morskiej, Burke.- Pos³a³a mu lekki uœmiech.- Napady sza³u mam ju¿ za sob¹.To opinia psychiatry.Da³ mi j¹ na piœmie.Tamjest karta chorobowa.- Machnê³a rêk¹ w stronê biurka zawa­lonego dyskietkami ipapierami.- Wiêc po co ta eskorta?- Jestem tutaj jako oficjalny przedstawiciel korpusu - odrzek³ Gorman.WyraŸnie skrêpowany sytuacj¹.Gorman z wielk¹ chêci¹ zwali³by na Burke'aobowi¹zek prowadzenia rozmowy.Ile o niej wiedzia³? Co mu powiedzieli? myœla³aRipley.Czy¿by by³ rozczarowany, ¿e nie spotka³ tu jakiejœ zaæpanej wiedŸ­my?Ale opinia Gormana niewiele j¹ w sumie obchodzi³a.- No wiêc straciliœcie kontakt z Acheronem - powie­dzia³a z udawan¹obojêtnoœci¹.- I co dalej?Burke spojrza³ na swoj¹ smuk³¹, ale solidnie opancerzo­n¹ dyplomatkê [ Pobierz caÅ‚ość w formacie PDF ]

  • zanotowane.pl
  • doc.pisz.pl
  • pdf.pisz.pl
  • luska.pev.pl
  •